FELIETON

ENERGIA JEST W NAS. Felieton z pogranicza psychologii biznesu i … życia. Miało być o nadziei

Miało być o nadziei… Kończąc pisanie styczniowego felietonu i planując datę kolejnego, pomyślałam, że nadzieja to bardzo dobry temat na kolejny tekst. Za nami bardzo trudne dwa lata, lata izolacji, strachu, stresu, niepewności, samotności. Pomyślałam – pozytywnie nastawiona rozmową z moją przyjaciółką biotechnologiem, że w końcu przecież nabierzemy zbiorowej odporności i wszystko wróci do normy. Wszyscy jesteśmy zmęczeni pandemicznymi zwyczajami, ale chyba w każdym z nas tli się nadzieja, że w końcu będzie lepiej, a z czasów pandemii, zostaną w nas tylko te przyzwyczajenia, które są dla wszystkich wygodne: wirtualne spotkania wtedy, gdy nie ma czasu na spotkanie kontaktowe, teleporady, gdy wizyta u lekarza nie jest niezbędna, elektroniczne recepty, które zdecydowanie ułatwiają życie i trochę większa dbałość o zdrowie najbliższych i swoje, bardziej higieniczny tryb życia…. Taka natura ludzka: nadzieja zawsze umiera ostatnia.
Snułam już plany na wiosnę i lato. Plany pełne spotkań z przyjaciółmi, wyjazdów i innych drobnych przyjemności, które w pandemii były niedostępne. Zgodnie jednak z powiedzeniem: Chcesz Los rozśmieszyć, opowiedz mu o swoich planach – pandemia owszem zakończyła się gwałtownie, a przynajmniej zeszła na drugi plan, niestety odsunięta przez znacznie gorszą rzeczywistość. 
Minęły dwa miesiące od najazdu Ukrainy przez Federację Rosyjską. Dowiedziałam się o napaści w sposób zakrawający na farsę. 24 lutego, dzień najazdu, był akurat najsłodszym dniem roku w naszej polskiej tradycji: Tłusty Czwartek. Od kilku lat rozpoczynam ten dzień od wizyty w zaprzyjaźnionej cukierni rzemieślniczej, gdzie produkowane są najlepsze pączki na świecie. Dodatkowo, mimo Tłustego Czwartku, bardzo dba się w tej cukierni o częstą wymianę oleju. Odbieram pączki dla wszystkich współpracowników, tych z EPK, tych z SEPu, z Teatru Korez, z Teatru Śląskiego, z klubu fitnees, w którym prowadzę zajęcia. Odbieram też pączki dla naszych podopiecznych z Placówki Opiekuńczo-Wychowawczej w Bytomiu. Razem 1600 pączków. Żeby każdy miał swojego pączka do porannej kawy moja wizyta w cukierni od lat ma miejsce o pół do czwartej rano. Pakuję tę nieprzyzwoitą ilość kalorii do dwóch samochodów i jedziemy z moim niezastąpionym kolegą Darkiem, człowiekiem do zadań specjalnych, do Biura, skąd pączki trafiają do spragnionych słodyczy, odbiorców końcowych. Zwykle pierwszego, ciepłego jeszcze pączka, pałaszuję od razu w samochodzie. Tak było i tym razem. Do głowy mi nie przyszło, że w czasie, gdy ja oddaję się słodkiej przyjemności, gdzieś, zupełnie niedaleko ode mnie, właśnie rozpętane zostało piekło. Dowiedziałam się o tym dwie godziny później, z komentarza pod moim pączkowym postem na facebooku: to był smak przedwojennego pączka. Ironia losu. 
Zanim oswoiłam się z tą myślą, na tyle, żeby przestać w panice zastanawiać się gdzie są moim najbliżsi, przyszedł do mnie, mój kolega Ukrainiec. Pracuje z nami od trzech lat. Jest cichy, miły, sumienny i bardzo pracowity. W czwartek 24 lutego był głównie blady. W Winnicy, skąd pochodzi, została cała Jego rodzina. Otworzyłam mapę Ukrainy. Próbowałam połączyć nadchodzące wiadomości o zaatakowanych miastach z obrazem. Miałam nieodparte wrażenie, że nagle wróciłam do szkoły i jestem na lekcji historii. Niestety, to nie lekcja, a jeśli – to bardzo bolesna. Historia? Tak, ta najbardziej zapamiętywana: pisana na naszych oczach. Kolejne kilka dni to poranne przekonywanie mojego ukraińskiego kolegi, żeby nie wracał do Ukrainy walczyć, że tu znacznie bardziej się przyda. Kolejne dni to także mobilizacja, zmiana rytmu dnia i próby niesienia pomocy. Mimo absolutnego braku reakcji naszych struktur administracyjnych, dzięki mobilizacji Polaków, ich indywidualnemu zaangażowaniu, poświęceniu swojego czasu, porzuceniu swojej strefy komfortu, bezinteresowności w działaniu udało się przyjąć w Polsce ogromne ilości uchodźców z wojny. Ponad pół miliona osób, które wjechało do naszego kraju w tydzień trafiło bezpośrednio do polskich domów. Po dwóch tygodniach wojny gminy rozpoczęły przygotowywanie placówek na przyjęcie kolejnych osób. Pierwsze dwa tygodnie to codziennie podejmowana decyzja: co jeszcze możemy zrobić, komu dziś najbardziej przyda się nasza pomoc? Suche fakty są proste do wyliczenia: wysłaliśmy dwa transporty na granicę z środkami medycznymi, środkami czystości, śpiworami, latarkami i power bankami. Przywieźliśmy z granicy 32 osoby, przywieźliśmy z Warszawy 6 osób, zawieźliśmy około 100 osób do mieszkań wskazanych przez wolontariuszy, zorganizowaliśmy 5 mieszkań, wyposażyliśmy je, a osoby, które w nich zamieszkały zostały wyposażone we wszystkie potrzebne sprzęty i rzeczy osobiste. Są pod naszą stałą opieką. To suche fakty. Za nimi kryją się ludzie. To wszystko dzięki niezwykłym ludziom, z ­którymi mam zaszczyt pracować i dzięki wsparciu pracodawcy. Mój ukraiński kolega w tym czasie prawie nie spał. Został oddelegowany, najpierw na Dworzec PKP, a potem do Centrum Kultury na Placu Sejmu Śląskiego, gdzie spędzał całe dnie jako tłumacz. Jest naprawdę niezwykły.
Po drugiej stronie też są ludzie. Ludzie zagubieni, często w bardzo złym stanie psychicznym. Kobiety, które najpierw pytają o dostęp do Internetu, bo to ich droga do kontaktu z pozostawionymi mężami i synami. Dzieci, najczęściej przeziębione i wyczerpane wielogodzinną podróżą, nieufne i smutne. Nie wiedzą co ich czeka, do kogo trafią, jak będą traktowani i czy jutro też ktoś zaoferuje im posiłek. Nie znają swojej przyszłości, nie mają planów. Mają tylko… nadzieję.
Wydaje się, że zdaliśmy ważny egzamin, egzamin z człowieczeństwa. Potrafiliśmy odrzucić swoje uprzedzenia, ksenofobię i własny komfort. Po kilku tygodniach, po początkowym bezwładzie, wydaje się też, że Państwo polskie również zdaje egzamin. Weszła w życie specustawa, służby administracyjne są postawione w stan najwyższej gotowości, gminy ciągle zwiększają ilość placówek udostępnianych dla Uchodźców. Choć o naszych sąsiadów nadal dbają zwykli ludzie, to jednak łatwiej jest pomagać z zapleczem administracyjnym.
A wracając do nadziei: nadzieje Uchodźców są różne – nadzieja na pracę, na szybkie zakończenie wojny, na to, że nikt z najbliższych nie zginie, na powrót do domu lub na możliwość pozostania w Polsce. Mają nadzieję na usamodzielnienie, ale bywają i tacy, którzy mają nadzieję, że będą w placówce jak najdłużej. Nadzieję na lepsze jedzenie albo, że takie będzie już zawsze. Dzieci mają nadzieje proste i łatwo spełniane: na lalkę, na piłkę, na piórnik. 
A my? Na co my powinniśmy mieć nadzieję? Na pewno na to, że wystarczy nam sił, zapału do dalszej pomocy. Nadzieję, że to nie był tylko zryw narodowy, który za kilka tygodni się nam znudzi. Nadzieję, że nie spotka nas taki sam los, że konflikt się nie rozszerzy, a pogróżki Putina w stosunku do Polski pozostaną tylko pogróżkami. Nadzieję, że damy jakoś radę. Razem. 
Czy na coś jeszcze możemy w tej sytuacji mieć nadzieję? Boimy się mówić głośno o naszych drobnych nadziejach: że jutro będzie ładna pogoda, że majówka będzie udana, że konferencja będzie owocna, a paliwo nie pójdzie w górę. Nadzieję, że uda się wyjechać na wakacje, spotkać z przyjaciółmi, pójść do teatru, kina, na spacer…
Takie małe nadzieje to nasz obowiązek. Bo pierwszym obowiązkiem osób, które niosą pomoc, jest w pierwszej kolejności – zadbać o siebie, żeby potem móc ratować innych.
Mam nadzieję, że będziecie Państwo o tym pamiętać…

Tagi